Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Bag by Hendrik Kersten

Czy ja czegoś jeszcze nie przeoczyłam, moi drodzy? Po drodze?

Rachuję i sprzątam w głowie, wietrzę i ustawiam bukiety, ale myślę o Waszych komentarzach pod "Falą" i "Puszką Pandory", bo wielu ważnych rzeczy się od Was dowiedziałam.

Co mi spać nie pozwala - Pacjan z Barcelony napisała "Wyrosłam na optymistkę, choć powinnam być 100% pesymistką. Zawsze było nie tak, za mało, za dużo, do niczego, nie dość staranności. A we mnie siedziało coś, co mnie trzymało w pionie i mówiło, że oni guzik wiedzą."

 I tu mój wstrząs - jak to? Jakim cudem da się mieć tę świadomość w sobie, ocalić poczucie własnej wartości, kiedy informacja zwrotna od świata chłoszcze po kostce i wlepia dwóję i mandat?

A potem zwięzłe olśnienie - właściwej oceny trzeba szukać u siebie, nie "u nich", dowolnych innych, ale szukać należy głębiej, dużo dalej, niż w powierzchniowych napięciach i grymasach lęku, wcześniej niż w nawrotach upomnień i nagan.

Bo przecież, no cholera jasna, ja też nie zawsze o sobie źle myślałam. Pałętam się sobie w pamięci jako to blond dziecko zbierające kamienie i kwiaty, chodzące na wolności i w trawie, piszące wiersze o syrence warszawskiej (na Pomorzu, drobiazg), siedzące do zmroku na czubku jabłoni, strasznie własne dziecko, wewnętrzne, lubiące każdą z robionych przez siebie rzeczy - i siebie. Domowe walki nie naruszały mnie wewnętrznej, nie w tym sensie, byłam w nich czasem zapłakana i przestraszona, ale nie traciłam w nich siebie, walczyłam o te rzeczy, które we mnie tak głupio i agresywnie tępiono, miałam poczucie niesprawiedliwości, więc i niezachwianej pewności, że to, co moje, jest dobre, że ja jestem dobra i właściwa. Więc nie tak bardzo, nie we wszystkim o dom tutaj chodzi.

A więc dlaczego teraz i od wielu lat myślę o sobie źle, dlaczego wiele/ wielu z nas myśli o sobie źle, umniejszając zalety i umiejętności, skąd ten sztylet wycelowany we własną tchawicę i strumyczek złej wróżby w głowie, nie uda mi się, nie wiem, nie umiem, wszystko co robię, jest kiepskie i marne, a ja gruba i brzydka.

Gdzie zatem rozpoczął się i dokonał proces wymieniania mnie (i Was?) na kogoś innego? Ja wiem - u mnie w tak silnym stopniu przeprowadził to w połowie kościół, a w połowie szkoła.

Znacie kapitalny tekst Kobiety uczą dziewczęta, dziewczęta uczą kobiety? Sumuje wiele rozmaitych nitek, rezygnację dziewcząt z siebie w okresie dojrzewania, próbę sił z edukacją, która nie chce nas takimi, jakimi jesteśmy, lecz zabiera się za to, żeby nas zmienić w prawidłowe nas. Ta powtarzalność, łańcuchowa kompozycja fali idącej przez pokolenia to w tym ujęciu nic innego jak wytępianie dziewcząt i wyprowadzanie ich na dorosłe kobiety, za którą dziewczęta płacą cenę totalnej utraty siebie. Religia takoż - o logice farmakonu w języku teologii i o tym, co religia wprowadza w "oprogramowanie" niewinnego dziecka pisałam niegdyś w Czasie Kultury (tak, dzień dobry, to ja, drodzy Państwo).

Więc czy nie tam dopiero mnie trwale podmienili? Nieustannie ponawiam próby zaliczenia siebie na dobrą ocenę i zszywam w sobie frankensteina cech i uczynków dobrych po rzuceniu kościoła, ale nie wiem siebie i nie wierzę w siebie, a miałam niegdyś to wszystko. Jestem po tresurze. Posłuszna panna, co się tak dobrze zapowiadała do 14 roku życia, rozlaną oliwę z kaganka oświaty obetrze schludnie chusteczką, co ma cztery rogi, a każdy przycięty. Jak to dobrze. To może wydrapię jakieś resztki siebie ze szkolnych świadectw i dyplomów, tam oddawałam wiele z moich walk, oraz nigdy i nigdzie tak się niczego nie bałam w sobie, jak tych wszystkich niezaliczeń, nierozgrzeszeń, braku aprobaty, tak, tam mnie chyba ostatecznie zdenominowano, obniżając wartość o kilka rzędów jednostek, żebym funkcjonowała po ustalonym odgórnie kursie. Tam walczyłam i przegrywałam, bo wymagana była posłuszna recytacja wiedzy, a nie ekspresja jakiejkolwiek mnie, nawet Duch Święty mnie nie chciał. No to nie wiem jak Wy, ja się grzecznie dałam uformować według obowiązującej sztancy.

Lubiane społecznie cnoty: posłuszeństwo i poprawność, przy jednoczesnym braku zgody na odstające od normy własne interpretacje i składnie, gramatyka istnienia.

Leitmotiv edukacji, zwróćcie uwagę na jego paradoks:
- A teraz powtórz to swoimi słowami.

Mniej więcej tyle się nauczyliśmy, wychodząc na ludzi tylnymi drzwiami: poprawnych odpowiedzi. Czy często z zainteresowaniem słuchano, co macie innego do powiedzenia na zadany temat? Czy nie korygowano Waszych analiz i interpretacji? Czy rozwiązanie uważano za poprawne, jeśli dotarliście do niego z pomocą innego niż wskazany na lekcji wzoru? Jak daleko pozwalano Wam wybiegać myślami? A Wasze pasje - ten sympatyczny ozdobnik wizytacji i gazetek szkolnych, czy ktoś brał je za zalążek Waszej wyjątkowości i pomagał obrać jako kierunek rozwoju?

Ja. Nie było nigdy takiego przedmiotu w naszej szkole.

Miesiąc temu fajna pani z kuratorium powiedziała mi na koniec ewaluacji w przedszkolu mojej najmłodszej córeczki, że skończył się w naszym kraju paradygmat edukacji opartej na posłuszeństwie. Ale jest poważny kłopot - nikt nie ma pomysłu na nowy.


Komentarze

  1. Może łatwiej jest celować w siebie szpadą niż pielęgnować wewnętrzną siłę? Mam wrażenie, że współczesne kobiety (ja w tym) żyją w świcie nieustannej kary i kontroli. Same sobie je tworzą, może jako odskocznię od tego czego kontrolować się nie da. Od wepchnięcia w kierat matko-kur, od niesprawiedliwości podziałów, od balansu między pracą a domem, od tego kim chcą być, kim zostały, a czego się oczekuje. Nie mogąc kontrolować zewnętrznych rzeczy, nie potrafiąc się z nimi skonfrontować - kontrolujemy i konfrontujemy siebie. To zadanie łatwiejsze, bo na wyciągnięcie ręki, nie trzeba kopać głębiej, wygrzebywać nieprzyjemnych prawd. Więc fiksujemy się na tym co jemy, jak wyglądamy, ile warzymy, co widzimy w lustrze, ile osiągnęłyśmy i dlaczego tak mało, usuwamy się w cień. Stoimy grzecznie w sieni życia.

    Przekornie: Może nam w tej sieni też wygodnie? Bo jak się nie ma wiary w siebie, to przecież nic się nie da zrobić....nie trzeba stać w świetle reflektora, nie trzeba wchodzić na salony, nie trzeba próbować, swych błędów na światło dzienne wystawiać. A kto wie, co za tą sienią jest i czy nam będzie tam dobrze?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czerwienię się tym samym ze wstydu za ortograficzne chochliki. zwłaszcza tutaj. ekhem.

      Usuń
    2. Zgoda po stokroć, ale czy myślisz, że to ogólnoludzka przypadłość, czy taka polska trochę? Hm? Bo właściwie u nas się przyjęło - narzekać, biadolić, opowiadać, jak źle idzie, jak się choruje, jak kiepsko z pieniędzmi - coś jak ubezpieczenie na życie, żeby nikt nie myślał, że Ci się powodzi, albo że pozjadałaś wszystkie rozumy, albo że się wywyższasz nad sąsiadów, no i żeby nie wabić złego i złodziei, koniecznie w takiej kolejności.

      To oczywiście tylko kawałek tego, ale myślę, może mieć w Polsce nienaturalną popularność. Druga rzecz, to ciągłe odbijanie się w lustrach. I konfrontacja z wyfotoszopowanym pięknem.

      I to wszystko, o czym piszesz. Kontrola. Ale czy nie tak, że drepczemy w tej sieni na zaliczenie? W nadziei, że ktoś doceni stanie, pochwali i da order za kombatanctwo?

      Czemu to takie bierne wszystko? No wygodne, wiadomo, można na papierach ofiary jechać do samego końca, ale ta bierność jest nienaturalna, nie przychodzi sama z siebie, trzeba się jej najpierw nauczyć ,nie wiem, pachnie mi latami usprawiedliwień w dzienniczku. Nikt nigdy nie każe być odważnym sobą, tylko przedstawić zadowalające usprawiedliwienie nieudolności - takie są uniwersalne oczekiwania. Bierno-obronne.

      Cuda mamy w głowach.

      Jest jakaś różnica hen w świecie?

      Usuń
    3. Czy to polskie? Może? Od ogółu zawsze znajduję jakiś wyjątek. A może po prostu nie spotykam się z takimi ludźmi. To wszystko tylko kawałki, strzępy obserwacji.

      Na Wyspie jest dobrym tonie być "fine" ale przy okazji ponarzekać na podatki i rząd oraz zdenerwować się głośno jakąś życiową sytuacją. Ale utyskuje się raczej na temat innych niż swój własny. Bierność jest tutaj jednak cechą narodową. "Can't be bothered" ( - "When you really aren't in the mood to do something, generally because you are tired, feeling lazy or it's not important"), czym się może zakrywa własne strachy i auto-wątpliwości.

      A w Teutonii znam wiele kobiet, które działają, robią, pasjonują, pracują, rodzą dzieci, nie golą pach i nóg (i im nie wstyd), walczą czynnie o partnerski podział 50/50, demonstrują. Tutaj jeszcze nie tak dawno dokonała się rewolucja domowa - kobiety zaczęły pracować, zaczęto eksperymentować z językiem dodając żeńskie końcówki do męskich zawodów (czego fanką nie jestem, ale to inny temat), wprowadzać zmiany i ustawy (urlopy rodzicielskie podzielne i długie). Świadomość i odwaga do działania kobiet rośnie zdecydowanie. Choć odbyłam już niejedną rozmowę o tym, jak trudno jest to partnerskie 50/50 w rodzicielstwie zrealizować. Że to orka. Że spycha się kobiety w kierat, a może same dają się tam zepchnąć? jakie podobne są kobiety niemieckie i polskie, choć rzeczywiście katolickie rządy i społeczna mentalność w naszym kraju zdecydowanie utrudnia nam zmiany. O poczuciu własnej wartości też rozmawiamy, ale raczej bez podziału na płci.

      Ciało. Temat rzeka. Że Photoshop jest każdy wie i widzi. Po co się zatem chcieć upodobniać i porównywać? Zwłaszcza w dorosłości. Miałam szczęście (?) pracować przy modowych produkcjach i poznać ciemne podszewki tego biznesu.Może fotografowie powinni robić warsztaty w szkołach?

      Poza tym, wciąż twierdzę: Oglądamy za mało nagich ciał!
      W domach, na basenach, w ogródkach, w ciszy własnego pokoju i lustra. Za mało, zbyt rzadko. Jedyna regularnie oglądana nagość to ta photoshopowa, więc czemu się dziwić? Człowiekowi od razu raźniej, gdy widzi, że nie jest sam w tym cielesnym niedopasowaniu do kanonów i mainstreamu.

      W sieni na zaliczenie drepczą tylko męczennice. Wzorzec iście biblijny.
      Wbrew głoszonym przez kościół historiom, w prawdziwym życiu męczennic nikt nie lubi, zatem i nie docenia.
      Niektóre kochają być męczennicami. W miłość do męczeństwa łatwo jest się wśliznąć. Takie to dobre, umęczyć się dla innych, oddać siebie na ofiarę, zaprzeczyć wszystkiemu, w pocie czoła zniknąć. Takie nadobne, takie poprawne. A gdy się już zaczyna o tym wciąż opowiadać: Patrzcie na mnie, to ja męczennica. Szepcze, mówi, krzyczy. Powietrze pachnie ułudą, tylko często bywa wtedy osobiście już zbyt trudno, by z tej roli wyjść, by zamilknąć, by bez słowa trzasnąć drzwiami domu i pójść kraść tulipany z miejskich klombów. Z czasem strach jest też większy, co będzie jeśli bez tej roli nie będę kochana, potrzebna.....co wtedy?

      I jeszcze jedna strona tego medalu: W naszym kręgu kulturowym, łatwiej jest zostać ofiarą niż powiedzieć "nie". Nie posprzątam, nie upiekę, nie zaopiekuję się, nie kupię, nie wypiorę, nie zrobię zakupów, nie pójdę z tobą na plac zabaw. Może łatwiej jest nam używać "nie" w kontekście zewnętrznym - nie rób, nie biegaj, nie dotykaj, nie zaczepiaj, nie gap się - niż komunikować swoje potrzeby. W takim kontekście do ofiary i męczenników niedaleko. Ofiary i męczennicy nie muszą mówić nie.

      Usuń
    4. Pilnie wszystko składam w głowie, te Twoje opowieści.
      I bardzo mnie rozczuliła ciemna podszewka w modowej produkcji, piękne :-)

      Usuń
  2. Myślę, że turning point naszego dzieciństwa to "pokwitanie". Córeczka tatusia, trzymana na bezpiecznych kolanach, obdarzana komplementami i zabierana na spacery, z unią przeciw matce, nagle zaczyna udawać kobietę. Trzeba to z niej wyplenić, wyjaśnić, że jest gruba, brzydka i brudna, bo trądzik to z niemycia. Podobnie ze szkołą - dziewczynki się dobrze zapowiadają, ślicznie rysują, pięknie tańczą, są posłuszne, recytują. Niewymiarowe nastolatki z podskórnym buntem już nie są wdzięcznym materiałem na akademię.

    To jest ta fizjologia, która społecznie robi najwięcej krzywdy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta fizjologia, jest jej mnóstwo, jak piszesz, to myślę, że to wierzchołek góry lodowej, aż kolanko mi ugięło, gdy myślę o tym narysowanym przez Ciebie "przejściu".

      Nie wiadomo jak lubić tych, którzy nie recytują i wchodzą w czas przeobrażania się w siebie. Nie miało być żadnych siebie w tej umowie.

      Ale też jest tam masa tam, lęków, barier własnych, które nie pozwalają mądrze przyjąć dziewczynek do koła dorosłych kobiet, ani nie pozwalają puścić ich do mężczyzn, bo jeszcze sprowokują i nieszczęście gotowe. Tak pokiełbaszonej "psychiki narodu" ze świecą szukać? Czy to uniwersalna skaza, czy znowu - lokalna aberracja?

      Ten nasz rite de passage jakiś mocno koślawy, z wybijaniem górnych jedynek, nakaz odrzucenia siebie, wejście do grupy niechcianych?

      Usuń
  3. Bebe, Zuzanka: podpisuje sie pod waszymi postami kazda lapa i dziobem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dołączam się do prośby, nawet pod groźbą groźby. Skradziono mi mienie dawno, tak dawno, że czasem myślę, iż wcale go nie miałam. Mam gniew wypisany na twarzy, szczelnie zamknięty w napięciu szczęk, prędzej się popłaczę niż rozgniewam. Nie myślę o sobie źle, ja po prostu o sobie nie myślę...
    Pisz, bo chociaż nie znoszę emocji, które mam po Twoich tekstach, otwierasz mi zardzewiałe zamki. Dziś znalazłam wkurwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to mamy gniewy dwa. Piszę, żeby przemielić własny.
      A kiedy myślałaś o sobie?

      Usuń
  5. Odpowiedzi
    1. M., jaka szkoda, że usunęłaś komentarz, tak chciałam na niego odpowiedzieć, oświetlał, co trzeba.
      Uściski!

      Usuń
    2. Przepraszam Cię, to był impuls, którego nie powstrzymałam.
      To, co napisałam, wydało mi się kompletnie nie na "ten temat". Nie czuję tego gniewu.
      Chyba nie zrobiono mi tego, o czym piszecie.
      Wiesz, tak sobie myślę, że bez tych wszystkich strat i okaleczeń, byłabym jak balonik bez sznurka. Nawet nie mogłabym się z niego urwać, w odpowiednim dla siebie czasie.
      Dzięki buntowi nauczyłam się pragnąć.
      Ściskam serdecznie!

      Usuń
    3. No i wspaniale. To strasznie miłe - przeczytać o Tobie takiej. I ja też chcę tak.
      Buntu.
      Sznurka przy baloniku.
      Pragnąć.

      Wszyściuteńko powyłączane.
      (Nie wiem, czy mi/ nam/ komukolwiek zrobiono, czy to my sami/ same, z powodów, które wyżej spisuje Bebe, nic już nie wiem, wiem, że chcieć mam sama.)

      Usuń
    4. Sznurek jest potrzebny, choćby po to, by powietrze nie zeszło zbyt wcześnie.
      Niekontrolowany lot też może być ostatecznie przyczyną klęski.

      Uwielbiam te tutaj Wasze spojrzenia na meandry ludzkiej natury, czasem z dystansu, czasem przez szkło powiększające. I ciągle mi mało!

      Usuń
  6. Dlaczego myślimy o sobie źle?
    Może jest w tym trochę kokieteryjno-prowokacyjnej melodii? Myślimy źle, by zaraz w odruchu samoobrony zaprzeczać tym myślom poprzez wyciąganie tego, co w nas cenne.
    Z poczuciem własnej wartości jest chyba trochę jak z instynktem samozachowawczym, w odpowiednim momencie jednak się budzi, choć bywa głęboko ukryte na co dzień.

    Cudze oczekiwania często stanowią pułapkę, szczególnie te wobec naszej osoby.
    Ale jak to mówią, jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził:)
    Życie jest takie krótkie, dlaczegóż mielibyśmy jeszcze przeżyć je pod czyjeś dyktando?
    Czemu opinia innych jest ważniejsza od mojej własnej? To tacy sami ludzie, jak ja. Każdy trochę wykręcony, trochę zniewolony, jednak.

    Zgadzam się z M, to tylko punkty odniesienia.
    Reszta to wariacje, improwizacje, porywające solo na własną nutę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty też poddajesz ważny trop, Alko droga, kokieteria to często drugie dno tego zaprzeczenia, ale też nasłuchiwanie, czy nikt nie zaprzeczy, kiedy tak ponarzekam i się posamooczerniam. Poczucie własnej wartości obudzi się być może, gdy ktoś je nadszarpnie za mocno, ale - zdrowe - powinno dawać energię krok wcześniej, ja do tego tęsknię.

      Usuń
    2. Zgadza się, powinno być stale na wyciągnięcie ręki. W zasięgu. A wraz z nim ta pewność, że dam radę, że mnie na to stać.
      Sęk w tym, że czasem łatwiej przekonać innych, niż samego siebie.

      Usuń
    3. Pracuję nad sobą, naprawdę. Ale to fakt, celnie to ujęłaś, w tej kwestii łatwiej przekonać innych, niż siebie.

      Usuń
  7. Kochane, ja, jakis czas temu, w toku nieustannej podróży przez i przed siebie, uznałam, ze to JA mam wpływ na własne oceny. Ja i nikt inny.
    Byłam juz bardzo zmęczona wewnętrznym biczowaniem sie. Naprawde zmęczona. Tą nieustanną toksyną, która sączylam sobie w żyły, w dusze.
    Dziecinstwo było jakie było, edukacja była jaka była - oplakalam to (to ważny etap), wygniewalam, wykrzyczalam swój żal, ból, opuszczenie. Oczywiscie przy pomocy mądrych kobiet :)
    Ale nie mozna sie na tym zatrzymać. Trzeba iść dalej. Nie chciałam juz stać w miejscu "skrzywdzonej i jednocześnie krzywdzacej".
    A jakis głos w środku cały czas mówił: jesteś złotym dzieckiem, pełnym swiatla, tylko to weź :) i wierze, ze ten głos ma każda z nas.
    I zaczęłam praktykowac, po prostu, zmudnie, trudnie, codziennie, jak asany w jodze - praktykowac dobre myśli o sobie,
    zatrzymywanie tych złych, poddawanie ich w wątpliwość. Tak zwyczajnie, jak radzą głupawe poradniki, mówiłam sobie dobre słowa, zaprzeczalam złym. I powoli program we mnie zaczął sie zmieniać. Uznałam, ze co było to było, nie moge tego zmienić, za to mam wpływ na teraźniejszośc. I nie oddam ani jednego dnia! Taka decyzja, która zmienia bieg zycia.
    Ale poczułam tez slodkawy i uzalezniajacy smak "ofiary", oj poczułam! To miejsce ma w sobie moc i paradoksalnie duzo daje.
    Ale to gorzkie i toksyczne dary.
    Poza tym miejscem jest trudna odpowiedzialność za siebie, juz nie ma na kogo zwalić ;) i starsznie mi sie to spodobało. Pojawiło sie słowo "nie", ale tez "tak". Pojawiła sie przestrzeń na zadawanie sobie pytań: czy aby tego chce?
    Skończyły sie automatyczne odpowiedzi i reakcje. Coraz mniej złych myśli o sobie. Coraz wiecej wolności, szczęścia, pogodzenia sie i biegania ze swoim złotym dzieckiem.
    Sama sobie zwróciłam należne mi mienie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli tylko sobie pozwolę, mogę wszystko. W tym z najzwyklejszych znaczeń, nawet już bez przenoszenia gór.
      O decyzję się tu rozbija. :*

      Usuń
    2. Jestem, bywam w okolicach tej decyzji :-). Dobrze, że przemierzał taką drogę już niejeden człowiek - i niech tylko wystarczy czasu na dojście do siebie.

      Usuń
  8. Podziwiam Was wszystkie nieustannie za odwagę otwierania się. Mój świat potrafi chyba tylko rozrastać się do wewnątrz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że to nawet nie odwaga, ile potrzeba i mus, żeby przemielić się na nowo, ale wespół z kawałkiem pokolenia, żeby pooddzielać w pamięci to, co przyszło z siebie, i to, co naniosły fale, które po głowę przykrywały kolejno każde z nas.

      Usuń
  9. A już powolutku traciłam nadzieję i respekt względem fali nowej świadomości w świecie.Czy ona - ta nowa,ożywcza fala ery Wodnika - do nas jakoś dotrze? Jak może nas objąć swoim czułym pragnieniem bycia sobą zamiast posłuszeństwa... A tu taka miła niespodzianka.Oczarowanie wręcz.Po prostu i zwyczajnie wzruszyłam się i tyle.Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrochno, ta fala idzie :-) choć potrzebuje jeszcze trochę czasu i trochę świadomych kobiet i mężczyzn, żeby się rozlać po świecie. Ale idzie :-)

      Usuń
  10. W pobliżu i wokół, okolicznościowo dorzucę: http://codziennikfeministyczny.wordpress.com/2013/07/18/kiedy-twoja-matka-uwaza-ze-jest-gruba/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, do licha, odpowiem, po błyskawicznej lekturze.
      Nieprawdopodobnie celne.

      Usuń

Prześlij komentarz