Puszka Pandory i psychologia pozytywna


Banksy


Tak, wiem, pokoleniowa polska fala jest tylko jednym z ogniw w toku myślenia. Pamiątką z celulozy, owiniętą w pazłotko metafor. Rtęć mi spadła, możemy pogadać.

Jesteście pewni, że nasza pamięć, także ta zbiorowa, nasza edukacja, nasze poczucie własnej wartości są z całą pewnością tylko nasze? Silne? Nieobciążone?

Jeśli tak, dlaczego tak źle o sobie myślimy?

Szukałam powiększenia, w którym dałoby się pooglądać to, w jaki sposób najpierw w naszej edukacji i wychowaniu, a potem w dorosłym życiu funkcjonują niepowodzenia i przyjaciółka przysłała mi skrót informacji na temat psychologii pozytywnej. Sprawa bardzo prosta, ale dość mocno mnie zszokowała, bo jak papierek lakmusowy pokazuje, czego nie robię, nie potrafię, nie dostałam, nie mam.

"Twórcą psychologii pozytywnej jest Seligman. Mówi ona np. o 2 stylach wyjaśniania niepowodzeń: optymistycznym i pesymistycznym. Każdy z nich charakteryzują 3 składowe:
- stałość
- zasięg
- personalizacja
po nich właśnie można rozpoznać jakiego stylu używamy.

Styl kształuje się do 7 roku życia i jest najczęściej dziedziczony po rodzicach, albo silny wpływ mają nauczyciele wczesnoszkolni.

W/g tych 3 kryteriów PESYMISTA wyjaśnia swoje niepowodzenia używając np. określeń:
- zawsze, nigdy
- zasięg niepowodzeń jest uniwersalny np. książki są głupie ( choc nie podobała mu się właśnie ta jedna)
- personalizuje niepowodzenia wewnętrznie: moja wina, jestem głupi...

OPTYMISTA mówi:
- czasami, ostatnio (coś mi nie wyszło) czyli jego niepowodzenia mają charakter chwilowy
- zasięg niepowodzeń jest ograniczony, np: ten przedmiot mi nie idzie, a nie, że zaraz  szkoła jest głupia.
- personalizacja niepowodzeń zewnętrzna, czyli nie ja jestem do niczego, ale np. nauczyciel tego przedniotu mnie nie lubi.

Gdy spotykamy się z negatywnym stylem wyjaśniania nie mamy motywacji do nauki.

Geelong Grammar School w Australii poprosiła Seligmana o stworzenie psychologii pozytywnej dla edukacji, wzbogacając program szkoły o odpowiednie ćwiczenia.

Np.-  szczególne zalety we własnej historii życia, jakie sa silne strony członków twojej rodziny, drzewo genealogiczne zalet  itp.

Lub pamiętnik dobrych wydarzeń, dostrzeganie zalet w bohaterach literackich, (praca na zasobach a nie na wadach), geografia a dobrostan danej krainy, czy biologia a neurologiczne uwarunkowania altruizmu czyli dlaczego ludzie chcą pomagać.

Nawet po lekcjach w-fu rozmawiają o tym, że rywal, z którym przegrałem nie jest wrogiem, tylko motywatorem do działania."

Ten zwięzły opis jest dla mnie wstrząsający. Nie wiem, jak dla Was. Nie tylko wskazuje deficyty w naszej edukacji i wychowaniu. Nie tylko pokazuje, jaki sposób myślenia o sobie dziedziczymy jako społeczeństwo, jak uczymy się podlegać etosowi bohaterskiej ofiary losu, jak uczymy się uznawać niepowodzenia, złe oceny i kary za naturalne i uzasadnione, jak doskonalimy się w niewierze w siebie, w nieumiejętności polegania na swoich mocnych stronach, co już samo w sobie zakrawa na żart, bo przecież nie umiemy nawet wskazać swoich dobrych, mocnych stron, nie wierzymy w ich istnienie, więc jak moglibyśmy na nich świadomie polegać.

Dla mnie ten krótki przykład z psychologii pozytywnej przede wszystkim pokazuje, że poczucie własnej wartości jest kompetencją, którą trzeba od początku życia kształcić w dziecku i rozwijać, utrwalać. I nie chodzi o hodowlane perły i przesadnie rozkochane w swoim odbiciu księżniczki, co aż nazbyt starannie tępiła moja mama, a uczciwą znajomość siebie. Ja, o czym już wielokrotnie pisałam, zostałam wychowana i przejęta przez religię i świat w trybie "musisz być grzeczna, cicha, skromna", oraz "nie rób, bo i tak Ci się nie uda". A nade wszystko "ty zawsze...coś zepsujesz, ty nigdy...nic nie robisz, jesteś.... niedobra, zła, głupia, do niczego, okropna". I tak dalej. Ten negatywny sposób oceniania mnie (jako wielkiego niepowodzenia) do dziś nie pozwala mi się ze sobą do końca spotkać - wiary w ewentualne dobre strony wystarcza jak oddechu na kilkadziesiąt minut forsownego pływania - i potem długie leżenie bez sił. A ja nie chcę sinusoidalnej wiary w siebie - ja chcę niezmąconej pewności, porządnej wiedzy o sobie, o tym, co umiem dobrze, robię dobrze. Chcę umieć rozplatać dni na to, co jest mną, a co pojedynczym wydarzeniem, innym człowiekiem, zbiegiem okoliczności, zderzeniem osobowości, chcę siebie rozumieć, bez wmontowanego wstydu i poczucia gorszości, bez niejasnego, dławiącego poczucia winy. I chciałabym nie przekazywać tego własnym dzieciom. Chciałabym zatrzymać falę, przyszykować porządny zbiornik retencyjny dla tradycyjnych powodzi klęsk.   

A Wy? Co myślicie o sposobie, w jaki ocenia siebie i wydarzenia optymista i pesymista? 
Według którego wzoru mówili do Was Wasi rodzice i nauczyciele? Jak mówili o innych, jak o sobie? Jak sami o sobie mówicie, myślicie? Jak radzą sobie z sobą i jak mówią do Was Wasi partnerzy, Wasze dzieci, Wasi szefowie, Wasi przyjaciele? Jak przyjmujecie, widzicie trudne sytuacje życiowe? Jak znosicie niepowodzenia, co jest dla Was niepowodzeniem? Jak reagowaliście na wystawiane w szkole oceny? Jak czujecie się w pracy? W rodzicielstwie? W związkach? Jak Wasze dzieci przyswajają polski system ocen zaprojektowany jako system kar (niewymierzanych w ramach nagrody, bo tym de facto są dobre oceny, brakiem kary "tym razem", codziennym zagrożeniem)?

Wymyśliłam sobie ten problem z nieumiejętnością adekwatnej oceny sytuacji, niewiarą w siebie i poczuciem winy, czy też go widzicie? I jak według Was nasz kraj wypada w tych sprawach na tle innych krajów? I czy historia Polski i sposób, w jaki nasz kraj ją nosi na pleckach, są bez znaczenia?

Damy radę w którymś pokoleniu zezłomować podręczne puszki Pandory, które nam podstawiono w miejsce poczucia własnej wartości?

Komentarze

  1. Co gorsza, nawet na uniwersyteckiej psychologii trywializuje się ów dorobek Seligmana. Pozytywna, znaczy się jakaś taka bezrefleksyjna; wersja light. A gdzie wgląd - do bólu, obieranie się ze skórki mechanizmów obronnych, cały ten bród zamieciony pod dywanik nieświadomości? Rozdrapmy to wpierw, zakaz pozytywów, kolejność obowiązuje.
    Fajną autoterapię tu sobie fundujesz, fajnie rośniesz. I wiesz już przecież, jak smakowicie piszesz, jak cudnie łączysz odległe galaktyki skojarzeń. Wiesz? :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pod dywanik świadomości, rzecz jasna. Zamotałam się w tych dywanikach. ;)))

      Usuń
    2. Zorka, nie wiem, wiem przez chwilę, i idę wczołgać się pod dywanik (nie)świadomości :-)
      A tak liczyłam, że prawda o wydziale psycho będzie odwrotna, że to jakaś wspaniała zdobycz, która załata dziury w całym :/. Kurczę. Takie proste mi się to wydało. I ważne.

      Usuń
  2. Styl kształtuje się do 7 roku życia? A potem co?
    Musiałam mieć zatem silny wrodzony kręgosłupik, żeby mimo wszystko wyjść na myślową prostą po latach. Przymierzając kryteria do siebie: 2 pierwsze z Optymisty, a ostatni z pesymisty. Wina jest moja najmojsza. Zawsze. Trudno się z tego otrząsnąć. Wychowałam się z ze ścieżką dźwiękową Syzyfa: "Możesz lepiej.....dlaczego tylko tyle? postaraj się więcej. Więcej, więcej. Tylko tyle nie wystarczy". Niby wierzono zatem, że mogę, skoro wymagano? A wszystko okraszone etosem ciężkiej pracy: "jak posiedzisz sobie nad książkami dodatkową godzinę to nauczysz się więcej". Tylko to co w pocie czoła i językiem na brodzie się liczy. Stąd chyba ucieczki w rysunek, co przychodził bez bólu i cierni. Rysunek też do dziś ponosi koszta największe, bo przez przeniesienie cudzego na własne myślowe podwórko: to marność nad marnościami.

    W związku z powyższym, z czwórkami plus wracałam do domu z płaczem.

    W wymiarze międzynarodowym: czasem czuję się emigrantem drugiej kategorii. Na zadomowionego Irlandczyka, Teutończycy reagują często z większą życzliwością. A mi dumy brak, żeby iść w zaparte.

    Mieszane domowe narodowości pomagają wychodzić z cienia. Doceniać inność. Doceniać siebie. Być docenianą. Nieustannie cieszy mnie, gdy im - obcym - smakują małosolne i pierogi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie szczędzono mi pochwał, rosłam na nich jak na drożdżach. Istotnie, wyrosłam na optymistkę, choć nie ma to przełożenia na poczucie własnej wartości...
    Wydaje mi się, że poza czynnikami z zewnątrz, tym co nam wpajano w dzieciństwie, cechy charakteru, jakaś wewnętrzna kolorystyka, mają niebagatelne znaczenie. Czasem są wręcz trudne do przeskoczenia, do przemalowania, szczególnie z ciemnego na jasne:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tej barwie aury naszej, tej pod skóra tez myślę podobnie. Mi pochwał żałowano. Myslałam, że przez to poczucie mojej wartości, przez surowość ojca mego i przez to jego permanentne niezadowolenie i tę moją zapartą, uporczywą i maniacką chęć udowodnienia mu, że zasługuję na jego ciepło i miłość - skakałam wyżej lamperii, ale nic.
      A duszę mam rozpiętą pomiędzy skrajną radość z jednego promyka słońca między niepogodą, a smutkiem głębokim, obsesyjnym rwaniem chwili, bo nie trwa wiecznie ;)

      Usuń
  4. Wyrosłam na optymistkę, choć powinnam być 100% pesymistką. Zawsze było nie tak, za mało, za dużo, do niczego, nie dość staranności. A we mnie siedział coś, co mnie trzymało w pionie i mówiło, że oni guzik wiedzą

    OdpowiedzUsuń
  5. W dziedziczenie i wychowanie wplątuje się też wyjątkowo posępny, cierpiętniczy, napiętnowany postem, biczowanie, ukrzyżowaniem i zniewoleniem ciała - tudzież umysłu katolicyzm. W tym wszystkim ukiszeni jak ogóreczki trudno nam się w dorosłość wznieść na skrzydłach. Hmmm - też często nad tym dumam. Nad tym jak wiele złych i nieprzemyślanych zachowań zadedykowałam człowiekowi za którego tak bardzo czuję się odpowiedzialna...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz