To, co nieistotne


Yellow pumpkin by Katachreza


Idzie jesień, i na tę okoliczność przypominam sobie rozliczne historie mamy o tradycyjnych nalewkach i winach, jakie w jej rodzinnym domu i okolicznych obejściach dla ogólnej zdrowotności szykowano późnym latem i zlewano z owoców przed zimą. Tak mi się podobało, że kiedy jeszcze miałam dużo czasu, pasjami szykowałam rozmaite nalewki ze starych przepisów. Największym uznaniem rodziców cieszyła się moja nalewka pokrzywowa, oczywiście przez ojca stosowana zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie, czego nie dało się ukryć, bo latem miał intensywnie zielone ręce i kolana. Ale na reumatyzm pokrzywa jak lekko tylko błotne złoto. A jak pamiętacie, dobra też na włosy :-).

W mojej ulubionej historyjce o dawnych nalewkach wystąpiła natomiast żona właściciela miejscowej gorzelni, stajenny z PGR-u, i gościnnie - pegeerowskie konie. Otóż późną jesienią żona właściciela gorzelni pracowicie zlewała spirytusową nalewkę ze śliwek. Jedzenia się nie marnuje, więc śliwki z nalewki oddała stajennemu z PGR-u, który krzątał się w pobliżu gorzelni. Śliwek było wiadro, więc i stajenny się najadł, i konikom podsypał. Jak już się razem najedli do syta, to i stajenny sztywny i koniki sztywne wspólnie przespali jedną dobę w sianku. Co i Wam polecam na nadchodzące chłody :-).

Ale nie ma tak, żeby było zbyt różowo, zwłaszcza jak człowiek niezamierzenie niepijący, a procenty widuje najczęściej w excelu.

Więc jakby wczoraj był dzień dość niespójny i walący się na łeb, na szyję. Jak tydzień, jak miesiąc. W ciągłym niedoczasie, i w suple nerwów, w paśmie chorób dzieci, leżałam w turkusie niedzieli i lizałam mniej lub bardziej wyimaginowane rany, w szczytowym zaś momencie kuracja zasadzała się na otępiałym wertowaniu nowego katalogu Ikea, metodycznym, tak jak skanowanie, z długości, szerokości, głębokości wołałam do ciebie, nie kupię, nie sprzedam, zostawię, co moje, tylko niech nie boli, albo boli, nie wiem.

Mam wiele atencji dla katalogów Ikea, od lat przesyłanych mi jako substytut zmiany, której nie dokonam w całości, bo na to trzeba pokolenia pakowanego w płaskie paczki i ekipy, która je zmontuje, ale to już innym razem. To właśnie jeden z roczników katalogu Ikea podarłam niegdyś na drobniusieńkie strzępy w apogeum poporodowej depresji i rozpaczy, kiedy nie widząc na zapłakane oczy, byłam pewna, że nie wstanę już więcej, matka nerwica dramat, suma własnych niepowodzeń. Niebotyczną rozpaczą była dla mnie wtedy samoodnawialność pracy, a moje ostateczne załamanie nerwowe przyszło z kolejnym praniem maleńkich ubranek, wieszałam je na balkonie po uśpieniu dziecka i płakałam w klamerki, wiedziałam, że nie zdążę, bo ubranka już mijają, już brudzą się znowu, podobnie jak naczynia, dom, głowa. Byłam w samym środku szczeliny istnienia, i kto złamany od środka czytał Brach-Czainę, wie, jak blisko stamtąd do widzenia w depresji. Nim ukochany zabrał mnie do lekarza, klęczałam na podłodze w ciemniutkim pokoju i darłam katalog na kawałki mniejsze od płatków kwiatów, pantonowe morze martwe i magazyn liter, kapitalnie i lekko brodziłoby się w tej drobnicy, gdyby nie musiało się tyle godzin płakać.

Dziś, dziękuję, jestem szczęśliwie wyzbierana jak maliny w chruśniaku, pozszywana lalka straszny gałgan, pagoda ducha zmontowana z zagubionych dzieciom klocków lego, miałam, nie mam, co hormon, to moje, od depresji mijają już ponad cztery lata, a rok od diagnozy Hashimoto, której szaleństwa niepotrzebnie opłacałam sobą, choć jasne, nie była wyłącznym bólem i powodem.

Została mi w pamięci tylko jedna mała blizna, albo sześć, zależy jak liczyć pusty blister, czy wzdłuż, czy stromo, a zatem miewam czasem wielki żal do życia i lęk, że nie podołam niczemu, kiedy mi czasem jak każdemu coś nie wyjdzie, gdy coś się zepsuje, a wiedzcie, że w świecie pozbawionym pochwał i pozytywnych informacji zwrotnych trzeba potężnej woli i samoświadomości, aby podołać życiu w wersji emocjonalnej liofilizowanej. Największy kłopot w trudnych chwilach sprawia mi powracające na moment poczucie, że nie panuję nad rzeczywistością, nie ogarniam, długotrwale pozbawiona snu, czasu, koloru, powietrza. Nawykowo już przywołuję się wtedy do porządku wyuczoną prostą czynnością, wyizolowuję z nieogarnialnej całości jeden wykonalny drobiazg, coś jak wysprzątanie pojedynczej półki, pars pro toto, uczciwa stawka za rosnący chaos, trick na uleczenie entropii, podagrę jesieni. Zaczynam coś małego i kończę, natychmiast pomaga, waleriana w końcu bije szalej.

(I, drodzy Państwo, czy ja jestem w takich niepokojach i awykonalnościach sama? Byłaby to szkoda i nieznośna samotność. A więc?)

I teraz, na przedzimiu, uroczyście oświadczam, jestem jak ostatni pan kleks, bez piegów koloru nie działam, dziękuję. Lada chwila temu kawałkowi świata grozi ponowne popadnięcie w szarość, a szarość przyrody średnio ożywionej znoszę dobrze tylko na kocie, więc tydzień temu w akcie desperacji wzięłam niezbyt zdrowe dzieci i kota, zawinęłam w ciemną drogę i nocą dotarłam do ogrodu rodziców, pod czarne niebo z czystymi gwiazdami, w wysoką ciszę i superatę zieleni.

Po drodze migotały do nas świątecznie cichutkie wiatraki, rytmicznie włączając czerwone światła ostrzegawcze na wspólnej choince widoku.

Noc oddychała jasnymi falami, było zimno w policzki, gwiazd więcej niż piegów Katarzyny Dowbor, w odrealniających światłach samochodu robiło się wewnętrznie i przeciwmgielnie, zegar przestawiony na lata świetlne cicho tykał, przez chwilę mijałam w spokojny, dobrze znany sposób.

Ulga. Jak miecz z rozżarzonego żelaza zanurzony w wodę.

Byłam krótko, nie zdążyłam nawet uwierzyć, że tam pojechałam, deiktyczna i blada, w zmęczeniu, w środku zupełnego braku czasu, w wysokim sezonie rzeczy-do-zrobienia-na-przedwczoraj, jak przystało na wielodzietną matkę pracującą, z aspiracjami i wewnętrzną kieszenią na marzenia i grzebyczek plastikowy męski.

Ale ja po prostu musiałam. Do koloru i ziemi.

Po najkrótszą możliwą przerwę od biegu tygodnia i od szumu w głowie. Tak krótką, że nie wystarczyło jej nawet na relację w czasie teraźniejszym, rozumiałam to i przyjmowałam z senną pokorą, leżąc w swoim dawnym łóżku, symultanicznie przekładałam leżenie na bok przeszły ledwo dokonany, owijając nieważne izolacyjną pianką zapisu, kładąc w bursztyn, słoiki i pawlacz. Śmiesznie rozedrgana między byciem i pamiętaniem bycia, jak pies zakopywałam na później to, czego tak mało, ogryzione kości chwil, patyki spokoju, które teraz tak pilnie aportuję w opis.

Więc drodzy Państwo, tam, gdzie mnie teraz nie ma, jest jesień, wnęka czasu. Ostatnie dni nadmiaru, ogród jest bujny do szaleństwa, odbywa się gorączkowe kwitnienie i rośnięcie, dramatyczna walka o tłustszą wyściółkę i intensywniejszy kolor opadania. Chłodny pożar nasturcji, trzask fuksji, tu się dogorywa płatkami z płomieni, woskowa zieleń jako zadośćuczynienie za szarość i piasek, brudne chmury września, czerwony październik.

Możecie nie wiedzieć, ale mają tam pory roku. Dla nas, tych, co wypadli z czasu, wysadzonych z kalendarzy, to taki ładny teatr, z zaśmieconymi mansjonami obejść. Miejscowi odkładają wrzesień na pryzmę marnych w tym roku buraków cukrowych, wstrzymują opadanie dalii do dnia nauczyciela i nie wykluczają listopada, czyszczą kamień i mimochodem opłacają miejsce w ziemi na ćwierćwiecze, odwrócona paleontologia, miękkie zwijanie się do zastygnięcia. Żyje się tak blisko śmierci, jak sąsiadów, wzajemne drobne przysługi, pożyczanie czasu, godne opadanie z sił na jesieni życia, golutkie gałęzie ramion przytulają wnuki, dzieci z trzaskiem spadają niedaleko od jabłoni, nie ma wyraźnych granic między ludźmi, ukorzeniają się blisko, splątani, a ja, ogłupiała, po latach jeżdżę między nimi jak w papa mobile, nadmiernie odrębna i chroniona, neurotycznie odbierając zezwolenie wstępu na mój teren prywatny, to jest wszędzie. Na dobre wypadłam ze stada, a chwilami tak lubiłam nienawistny zapach wspólnej sierści, gromadny bieg w czasie. Zaprzęg.

Patrzyłam ukradkiem, z ruchomej widowni, ze środka dziewczęcej gry w siatkówkę oka, przysięgam, wokół trwa krzątanina, zaawansowane przemijanie lata. Ludzie i myszy wykonują spiżarniane gesty, cierpliwie prują patchwork pól przed zimą. Zwożenie, zbieranie, ścinanie, kopanie, mocny zapach ziemi.

I dojmujący brak straganów, bo kto nadrukuje pieniędzy na coś tak płodnego. Wzorzysty horyzont zupy jarzynowej ma odliczone kolory, tyle, co zdąży zawiązać na Twój obiad własny, przydomowy ogród. Tu się nie kupuje, sklep jest czystym błędem, wystawą spłowiałej tektury, zabawką dla kilku przyjezdnych, tabletką na uspokojenie. Masz tylko tyle, ile zasiejesz i zbierzesz. Wszystko zaczyna się tutaj i kończy na sobie, ćwiczenia z automotywacji są prowadzone co sezon i mają związek z samodzielnym przetrwaniem, silne Ja chroni przed głodem i zimą, a jak trzeba, nakarmi Innego.

Na chwilę mam poczucie, że nie jestem znikąd i spokojna patrzę, jak ta chwila mija.
Na odjezdnym błogosławi mi podwójny łokieć Jezusa z Utrąconą Ręką.

Jesus with the broken elbow by Katachreza




Komentarze

  1. coś Ty zrobiła temu Jezusowi! :D
    oraz bardzo podobne zdjęcie dyni oglądałam dziś w swoim archiwum i chciałam dać pomiędzy marchwią a koniem.
    a teraz idę przeczytać notkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tylko Jezusa czyściłam :-)
      Dynie dają nieprawdopodobną energię, jak piłki z koloru, wstawiaj swoją!
      I miłego czytania. Dziękuję, że przyszłaś.

      Usuń
    2. uśmiałam się z Jezusa, ale notka mnie przenicowała. to świat, który szanuję i do którego tęsknię. ten z porami roku i splecionymi korzeniami. ale tkwię w swoim papa mobile i czasem żal. o popłakałam się właśnie. z tęsknoty za "wsią".

      Usuń
    3. Ja też. Tęsknię. Stamtąd jestem. Z kolorów, zapachów i smaków. Bez tego jestem niecała i mniej umiem, mniej od środka się cieszę. Zostaje, jak mi się dziś u Ciebie zatęskniło, wekowanie zdjęciami.

      Usuń
  2. ...i ja tęsknię. Oderwana od ziemi, od tego naturalnego rytmu. Zawieszona w gnieździe, na 3 piętrze nad ziemią buduję skrzydła moim ptakom. Jak już dobrze nauczą się latać i odfruną, a ja dojrzeje jak dynia, to potoczę się z powrotem tam gdzie mgły wałęsają się dolinkami, mleczna droga nad łąką, a czarne porzeczki opowiadają historie o moim dzieciństwie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam wracać tam skąd sie wzięłam. I czuc te dziwna mieszaninę korzeni i obcosci. A potem wracać tu, gdzie teraz jestem, i czuć to samo. A dla moich dzieci, to co tworze tutaj świadomie i z wyboru, czasem z przypadku, bedzie tym "mitycznym". To jest dopiero dziwne.
    P.s. I ja tez mam stwierdzone od niedawana Hasimoto - co ten jeden niepozorny hormon moze wyczyniac z jedna kobieta ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. O! Ja też o tamtej wsi...:-o

    Jezus jest boski, wykonuje dłonią dziwnego zawijasa w powietrzu. Może pokazuje światu nowy kierunek?? Może Twoje utrącenie zmieniło Losy Ludzkości?? :))

    A swoją drogą... ja już porzuciłam marzenie, że nad rzeczywistością można zapanować. Ba! Z jedną półką miewam problem. Ale nie mam tego za złe ani rzeczywistości, ani półce - taka ich natura ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. O kurcze, zniknął mi cały komentarz.
    Mam w sobie końcówki rurek od miejskiej maszynerii, bo wyklułam się tam. Miatowa z miastowych, więc oczywiście mieszkam na wsi :) Miejskie końcówki używają ziemi wyłącznie do zachwycania się i zdumiewania. Nie dają nawozu pod jedzenie. Jeżeli robię jedzenie, to je sprzedaję, a dla siebie kupuję w sklepie. Trudno mi ocenić tę niewiarygodną działalność.
    Mieszkam tu jak u siebie w środku. Mam to miejsce wyhodowane od dawna. Wszędzie czuję "dziwną mieszaninę korzeni i obcości" , za niczym (chyba) nie tęsknię. Nie wiem czy nie znam swojego miejsca, czy może jest ich kilka.
    Nazwałaś to fantastycznie - samoodnawialność pracy. Bułka odrostka bez możliwości zdjęcia czaru. Czasami chcę nawrzeszczeć na moich bliskich - nie ruszajcie tych talerzy! One są umyte, żeby były umyte! No jakoś się da to wytrzymać.
    Pars pro toto, jedyne lekarstwo na nie pochłonięcie.
    Ściskam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Widzisz K., masz dużo szczęścia mogąc się położyć w swoim dawnym łóżku.
    Takie sny wysupłane z głębokiego matecznika potrafią dać więcej sił niż cała ta chemia serwowana nam przez specjalistów jako substytut. Koloru, melodii, życia.
    Ja też wracam, choć tylko myślą, bo tego domu już nie ma. Siadam na progu i nasiąkam.
    Nie wiem, czy to potrzeba, czy konieczność. To zresztą bez znaczenia. Co jakiś czas wracam. Bez tego blaknę i staję się jedynie kalką. Własnym odbiciem o nieczytelnej treści. Atrament kolorów pompuję w naboje włócząc się po Beskidach. Bez tego ciężko.
    Bądź tam, gdy tylko poczujesz potrzebę. Zakopuj, konserwuj, zamieniaj na konfetti.
    Pięknie patrzysz! Umiesz, jak mało kto. I dużo zmieścisz, czucie masz bardzo pojemne.
    Serdeczności!

    ps. I nie jesteś sama w tych niepokojach...:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czyś sama? No żart?
    Napisałaś: "Mam wiele atencji dla katalogów Ikea, od lat przesyłanych mi jako substytut zmiany, której nie dokonam w całości, bo na to trzeba pokolenia pakowanego w płaskie paczki i ekipy, która je zmontuje, ale to już innym razem."
    Oj jak to we mnie. Mocno. I jeszcze to, czy zrobię nadto, by Małe nie darły trzewi egzystencjalnych. A chyba będą - bo wiesz nawyki i środowisko.
    Pani depresja mnie ominęła dwukrotnie. Nie znamy się. Za to z Hashimoto chadzam regularnie na piwo bo już ma stopień profesorski. Niedoczynny ale ma.
    Za to mam też jeszcze jednego kumpla Gauguina - i tak coś widzę,że i Ty się z nami spotykasz. Straszy swym syndromem jakoś za wcześnie? Ale i pięciolatki teraz już do szkoły więc czemu nie?
    A pars pro toto - oj świadomie stosuję i dlatego żal tym większy.

    I przy nadziei jestem, że z tego towarzystwa urodzę Nowe. Ku chwale potomnych i ... póki życia, swojej.
    Partyjnie pozdrawiam znad kufla, Gocha

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz