Madame Flowery


Flowers in abandoned house by Lisa Waud

Życie to nieprzerwane wsypywanie kwiatów w szczeliny opuszczonych domów. Nietrwały, butwiejący kolor, niewielka lawina, którą tu schodzimy na chwilę.

Domy zawierają już naszą przyszłą nieobecność, dlatego sprawą wielkiej wagi wydaje się być niespóźnianie na życie, choć jest ono niesłychanie męczące, ten cały pragmatyczny łańcuch skutków uruchamianych ręcznie dorzucanymi przyczynami.

Mamy do kupienia pewną ilość chleba. Do pomalowania ściany. Ludzi do uratowania, bo przyszli, a zima.

Krzątanina, przy której jesień jest rodzajem popołudnia. Będzie takich trochę.

Mimo tej niewielkiej odległości od końca, tak zwlekamy z sobą.

Dużo robimy w imię.
I z powodu.

Może nawet wszystko?

Jak to u Was wygląda?
Czujecie się wolni? Wolni od? Wolni do? Suwerenne decyzje czy egzystencjalna jazda pod wpływem?

Zastanawiam się nad tym, jak przeżyła życie moja mama. Od tamtych zamierzchłych przedwojennych czasów, kiedy wołano do niej, za nią:

- Ania!

Jak ona przez to życie przeszła.
Nie mogąc tylu rzeczy zrobić, nie mogąc podejmować wyborów, ponieważ tak wiele było surowo wzbronione.

Gdzie widziała granicę swojej wolności, na ile się odważała?
Czy stała, czekając, aż jej się przydarzy samo? A ona to po prostu udźwignie?

Jak myślicie, jakie decyzje musiały podejmować Wasze matki?
Jak to było?
Wiecie o tych najtrudniejszych? I czy w ogóle wiecie coś o życiu swoich matek? Myślicie o tym, jak ich życie wpłynęło na Wasze, na to, ile postanowiliście, że umiecie, możecie, zrobicie?

Ja - nieustannie zbieram wspomnienia mojej mamy i zastanawiam się bardzo, jakie potrafiła podejmować decyzje w stosunku do mnie, dorastającej. I czy przekazała mi taką umiejętność decydowania.

Wiem, że mam w sobie bardzo dużo bierności, im dalej w las, tym bardziej wydaję się sobie nieprzygotowana do życia w decyzjach, mam zamiast tego mechanizm instynktownego kulenia się.
Bycia bardzo posłuszną i grzeczną, choć w środku powinno mi wrzeszczeć z niezgody, albo wołać - tak!

I obok mam drugą siebie, która zawodowo rozwiązuje problemy.
Jestem synestetką problemów, patrząc na problem, widzę rozwiązanie.

Ale rozwiązanie nie jest jeszcze decyzją o jego zastosowaniu, dlatego krztuszę się od tłumionych wynalazków i usprawnień, od opinii i komentarzy. Za mną słychać dawne napomnienia, - ciiiiii, - dziewczynki powinny być cichutko, ale umówmy się, że jestem już duża i w mojej maszynie losującej już dawno zwolniono każdą taką blokadę.

Mojego mózgu nic nie ogranicza.
Ale moja wola, odwaga, moduł Joanny D'Arc - obsmyczone i chude, skowyczą.

I nie wiem, czy to się leczy, rehabilituje, amputuje, wymienia.
Nie wiem.

Może ma to związek z całością obrazu, z tym porzucaniem siebie, dziedziczonym w całej linii kobiet w moim domu.

Może nie myślę i nie wypowiadam niczego naprawdę. Niczego, co bym chciała dla siebie. Może dlatego decyzje są niepodejmowalne, ponieważ o nich nawet nie pomyślałam.

Codziennie ćwiczę, podejmuję decyzje, odważam się na całkiem dużo, ale uruchamiam to siłą, niechętnie. Wiem, że tego odruchu decydowania, pójścia dalej, nie odziedziczyłam. Że on jest ciężko wyrobioną zdobyczą własną.

Od kilkunastu lat, od kiedy muszę decydować o wielu sprawach dotyczących moich dzieci, muszę je również uczyć podejmowania decyzji. Staram się tam bardzo mocno robić zupełnie inaczej niż robiono w moim domu. Najczęściej mówię: zawsze da się coś zrobić. Albo:

Zrobione jest lepsze od niezrobionego.
Zrobione jest lepsze od niezrobionego z lęku przed niezrobieniem dobrze.

:-)

I tam zażarcie podejmuję decyzje, nie da się inaczej.

Jednocześnie kołacze mi w głowie poczucie, że najlepsza rzecz jaką potrafiła dla mnie dorastającej zrobić moja niepodejmująca wobec mnie decyzji mama było niezabranianie mi, za co nie przestanę być jej wdzięczna.

Najczęstszym jednak zdaniem, jakie od niej słyszałam, było:
- Lepiej nie.

I wydaje mi się, że do samej siebie ciągle biegnę zbyt powoli.
Miałam nie móc.

I nawet jeśli pojawia się przede mną jakaś nowa możliwość, działam tak samo jak mama: nie dlatego, że coś mi wolno. Tylko dlatego, że jestem już bardzo wystraszona.




Komentarze

  1. Mogłabym odnieść się do każdego Twojego zdania! Tak się cieszę, że wróciłaś na bloga.
    Dziękuję Ci za Twoją przenikliwosc, szczerość, mądrość i świetne pióro!
    Idę myśleć o każdym Twoim zdaniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobno wszystko co robimy, robimy z miłości lub ze strachu. Ja zdecydowanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam chyba odwrotnie. Czuję presję że powinnam więcej, szybciej, bardziej, poza domem, choć ja sama wolałabym nie. Blisko bliskich, spokój spokoju, dzień za dniem. Niezrobione lepsze od zrobionego wbrew.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jaka Pani spokojna - słyszę te słowa dość często. To oczywiście pozory, bo w środku aż kipi od emocji. Ja też byłam przyuczana do bycia posłuszną i grzeczną. Ciągle z zasznurowanym gardłem i na wdechu. Do tej pory doskonale umiem rozpoznać kiedy ktoś jest ze mnie "niezadowolony". Zamiast "lepiej nie" było: "zostaw", "nie rusz", "nie umiesz" - w dowolnych konfiguracjach. Niby to wszystko wiem i rozumiem, ale nadal zdarza mi się kulić w sobie.

    Pozdrawiam
    MaryLoo

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz