Sypanie kwiatów

Falling garden - 50 Biennale di Venezia w roku 2003

Wczesne dni czerwcowe spędzałam co roku na zbieraniu kwiatów. Potrzebowałam ich całe torby, worki płatków do rzucania wysoko w powietrze.

W chłodnej piwnicy rodziców destylowały się zapachy róż, bzu i dzikich goździków. Ruch mojej żółtej od pyłku ręki był piękny, na zszarzały beton obok ziemniaków i marchwi wysypywałam zasklepione pąki, opadające pod palcami płatki z na wpół przekwitłych piwonii, zmięty jedwab w najlepszym gatunku.

Na starych gazetach leżały stosy chabrów, krepowe płatki maków, bladoróżowe kwiaty polnej róży, jasny kąkol, gorzkie rumianki z szorstkim środkiem, wygięte w nienaturalnie wiotki łuk łubiny, rdzewiejący bez i czeremcha, kalina, cały ogród, łąka i pole za domem zerwane na ofiarowanie. Fioletowy i biały bez szybko butwiał, już po jednej nocy zaciągnięty sepią jak ze zdjęć z pogrzebu trzymanych na strychu. Na strychu mama zamykała wszystko, co nie nadawało się już do użycia, jak pogrzeb. Klucz na rzeczy przeszłe. A w piwnicy - zapasy jedzenia, wino, gwarancje przetrwania, i moje stosy kwiatów na biały tydzień, klasery koloru.

Uprowadzenie ogrodu w powietrze trwało tygodniami, zaczynałam zbieranie o wiele za wcześnie i kończyłam wiele dni za późno, pilnując, żeby nikt z wioski nie widział mnie, ukrytej za domem i nadal potajemnie wyrzucającej kwiaty wysoko w powietrze. Hipnotyzowało mnie wirowanie płatków, łagodnie osuwających się w ciepło popołudnia, nietrwale zawieszona nad głową instalacja, spadający ogród. Świat kwitł nieprzytomnie, a ja korzystałam z niego pełnymi garściami we własnych procesjach.

W koszyczku do sypania kwiatów mama dowiązywała mi niebieską jak płaszcz niepokalanej wstążkę. Te niebieskie wstążki dla zawsze dziewicy wiązano do wszystkich koszyczków na świecie, był prezentem szykowanym ukochanej pod jej długą nieobecność, przepowiadał drżący śpiew matek z kółek różańcowych, bo kogo tak wołają - przyjdzie, przestałam czekać dopiero dziesięć lat później. Połysk za mocno rozgrzanego żelazkiem poliestru, bistor i wiskoza, szyta u krawcowej biała sukienka elektryzowała się na mnie i trzaskała iskrami przy dotknięciu ręką, wszystko uczyło mnie trzymać ręce daleko od ciała.

Czerwiec był wysoki, tak jak rok jeszcze dobrze się zapowiadałam. Byłam przejęta i dość wystraszona, bo dorośli chodzili ze mną na spacer wyłącznie z procesją, ich plac zabaw był śliczny i duży, rozciągał się od domu wysoko w powietrze, na jego powitanie kwiaty rzucałam naprawdę misternie, co trzecie uderzenie dzwonka, którymi potrząsali przede mną chłopcy w białych płaszczach. Wspólne kwiatowe wołanie, wokatywna fala, którą wzbierała mała wioska, zwiastowały zawiązki owoców, raj był tutaj tylko lepszą porą roku, leniwym drapieżnikiem płowiejącym w słońcu, który na krótko przestawał bronić pożywienia, religia była ostrożną religią sytości, cieszyliśmy się na przyszłe zbieranie owoców i żniwa.

Po procesji wracałam do kwiatów w piwnicy, przesypać je w rękach, a potem biegłam zrywać świeży zapas, kładłam się wprost na przydrożnych ołtarzykach łąki, pod niebem, w trawie, z kieszeniami płatków, z twarzą tuż przy ziemi, w każdej chwili gotowa spowodować spadanie ogrodów.

Czas kwiatów był ostatnim czasem, kiedy dotykałam świata i znałam go z bliska.













Komentarze

  1. Piękna ta instalacja. I ty w tym aż dech zapierasz. Od robienia czegoś dla robienia. Róbmy to częściej. Znwou. Pozwólmy sobie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja to dla siebie napisałam, tak, bardzo chciałam dać sobie kwiaty. Róbmy dla siebie częściej robienie tego, co uwielbiamy robić, chociaż wydaje nam się, że to nikomu do niczego nie jest potrzebne.

      Usuń
  2. Ja chyba nigdy nie znałam z bliska, ale dotykałam czasem i niechcący... Nieopatrznie tak, bez wprawy.

    Te zdjęcia są magiczne.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz