Zakaz lizania gabloty

Zakazy by Polska


Rok temu, w wakacje, zdobyliśmy Malbork. Zamkowa restauracja Gothic z aspiracjami,ale bez perspektyw, przywitała naszą rodzinę z czwórką dzieci na wskroś polskim gestem przyjaźni. Duży wolny stół, dzbanek kompotu, kredki, bloki i korony dla dzieci. Po kilku godzinach zwiedzania - błogostan.

- Musi się Pani przesiąść, powiedziała do mnie kelnerka, zamiast przyjąć call for espresso. - To jest stół dla dzieci, tu nie wolno siedzieć. - O...ok? To proszę inny stół, możemy wziąć kredki? -Nie wolno. - Ale dlaczego? - Bo wie Pani, tylko na tym jednym stole mamy obrus, który mogą brudzić dzieci. I niech państwo usiądą przy trójce. - Ale nas jest sześcioro. - Ale dzieci zostaną przy stole dla dzieci. Będą mogły rysować. - Ale dzieci będą jadły obiad, potrzebujemy 6 krzeseł. -To państwo będą siedzieli przy trójce, a dzieci przy stoliku dla dzieci. - To dzieci mają zjeść przy tym stole? - Nie! Tam nie wolno jeść, to stół dla dzieci! - Ok, dziękujemy pani, do widzenia.

Tak było. Do wędrówki po naszym kraju trzeba mieć nerwy ze stali i własny pomysł na wszystko, bo sztanca nie przewiduje tak licznych składów osobowych w fabule wakacji.

Postanowiłam wkleić tutaj swój własny niegdysiejszy komentarz do marcowego posta Zimno, bo wskutek nadejścia ciepłej wiosny i objawienia się rodzin na ulicach, w restauracjach, bramach i na placach zabaw, wydaje mi się boleśnie aktualny i tęsknię do świata, w którym jest możliwe i bez dąsów przygotowane nienerwowe wrastanie dzieci w społeczeństwo, bez spychania w kącik malucha syknięciami gości. Pamiętny pomysł stref wolnych od dzieci, z którym rozprawiła się Zimno, ciągle we mnie tyka. Jak bomba. Nie, nie czuję się w tym kraju chciana, mimo że łożę na spory kawałek przyszłego pokolenia, które będzie musiało jakoś sobie cichutko urosnąć i wesprzeć skrzydłem emerytalnym dzisiejszych syczących.

Nie chcę, żeby którekolwiek z moich dzieci rosło w cudzym zakazie, spocone ze strachu, przed umowną granicą Pań Halinek. Jest pewna elementarna różnica pomiędzy wychowaniem a represją. Naród, który wyrasta z dzieci wychowanych na zakazach i karach, na punktach ujemnych i rodzicach biorących stronę strażników syczących "nie wolno dotykać" - potem nie dotyka. Ani rzeczy, ani istoty rzeczy. Nieźle za to recytuje i karnie maszeruje w pochodach okolicznościowych.

[Z komentarza, więc może ktoś z Was czytał, wybaczcie] Kiedy byłam w Barcelonie, wieczorami wokół restauracyjnych stolików biegały stada dzieci. Rodziny, przyjaciele, znajomi, jedli kolację pod gołym niebem, rozmawiali głośno i śmiali się zaraźliwie, a wszystkie uzbierane dzieci czasem jadły, a czasem przemieszczały się przez restauracyjną wioskę spontanicznym wężem. Nie drgały niczyje oburzone wąsy, nie było zmęczonych animatorek, linii Maginota w formie praktycznych stolików rodzinnych w bocznej, wygłuszonej sali, po prostu błyskały gołe pięty w sandałach, a wokół kotłowała się nienatrętnie żywiołowa radość.

Place zabaw jeszcze przed północą pełne były dzieci z leniwie gadającymi ze sobą, śmiejącymi się głośno matkami. Po północy do domów wracały niecicho całe syte rodziny, a ojcowie poważnie prowadzili na plastikowych jeździkach i rowerkach z kaczuszką chylące się już trochę ku upadkowi senne dzieci.

U nas dzieci wrzuca się w świat w modelu "Nie przeszkadzaj". Cichutko, nie wolno, nie dotykaj. Przesadzam? Ależ kochani, nigdzie nie ma takich muzeów, jak w Polsce. Nigdzie. Takiej szyby, co jej nie wolno palcem. Takich eksponatów chronionych jak śnieżyczka przebiśnieg. Takich opancerzonych kopii oryginałów. Tylko moje dziecko weszło w Poznaniu w kościec, ościec zrekonstruowanego prawieloryba czy innej praryby i go zawaliło.

U nas getto restauracyjne jest preinstalowane lokalnie, w polskiej głowie, która wychodzi na mrożoną krewetkę po szacunek i godność, odświętna, na barykadę barakudy :>. Za szarlotkę naszą i waszą. Za pieniądze.

U nas się trzyma pod kluczem, nieufnie, na dystans. Węgiel, dziecko, samochód, rozwód, śmierć i romans, Rozmawia się z obcymi GŁOŚNO, po polsku głośno sylabizując PA-NI-PÓJ-DZIE-W-PRA-WO-NICHT-VERSTEIEN-PRZE-PRA-SZAM-U-MNIE-JESZCZE-TROCHĘ-OKUPACJA.

A południe tak jakoś żyje. Jak maleje upał. Zasypia wesoło, chociaż kryzys. Bawi się i odpoczywa razem, całym rodzinnym miastem, rodzinnym miasteczkiem i rodzinną wioską. Na włoskiej fieście w miasteczku pod Rzymem chłopaki i dziewczyny od ledwo zaczynających chodzić po już ledwo powłóczące nogami do nocy wymachiwały bioderkiem naturalnym i sztucznym, w symbiozie, bez pyskotrzasków światopoglądowych, tamując ruch na jedynym rondzie w starym centrum. Razem, wyobrażacie sobie? Straszne, co? Tak się lubić i spotykać.

Są miejsca, gdzie świat jest jakiś taki - bardziej wspólny. Nie na kartki. Bez listy i kart wstępu.

Jestem przeciwko krajowej godzinie policyjnej, która jest o każdej i wszędzie. Przeciwko rozwiniętemu systemowi zakazu gry w piłkę. Przeciwko utracie podwórek. Przeciwko lękom i całej tej walerianie izolacji każdego od wszystkich. Przeciwko prawu separacyjnemu i stanom lękowym.

Przypomnijcie sobie. To miejsce, w którym Was nie chcą. Do którego nie powinniście wchodzić. Bo nie pasujecie. Wypadacie z obstalowanego u krawca garnituru społecznego zębów, a wszystkie mądrości. Za młode na, za stare na, za biedne na, za bogate na, za wierzące, za niewierzące, za głupie, za mądre, za bezdzietne, zbyt hojnie obdarzone potomstwem, w za krótkich spódniczkach i w zbyt bibliotekarskich sweterkach.

Przypomnijcie sobie, skąd kiedyś wyszłyście w ataku duszności i wstydu.

Ja w naszym miłym kraju wychowałam samotnie dziecko.
Doprawdy restauracyjne gettko byłoby zabawną wisienką na torcie wykluczeń.

Doprawdy byłabym rozbawiona, gdyby ktoś mnie jeszcze z któregoś powodu nie chciał.
Z jeszcze chociażby jednego.

Nicht für Frauen mit Kindern.
To może opaski?

Cieniutka jak opłatek banderola na zatłuszczonych stronach karty dań dla milusińskich? Tutaj z boku, troszkę na uboczu społeczeństwa, które winszuje sobie spokojnych skrzydełek.

To może cała dzielnica? Województwo?
Państwo kobiet, rodzin z dziećmi może?
Tak ładnie wyrosną.
Na nas.
Prawda, jak to dobrze?

Komentarze

  1. Omatkobosko! Czy ja dobrze zrozumiałam, że według słów kelnerki dzieci mogły tam jedynie rysować przy jednym stole, ale już zjeść obiadu nie mogły?? W życiu nie pomyślałabym, że takie miejsca istnieją. O, pardon, raczej ludzie.

    Czytałam Twój komentarz u Zimno już wcześniej, ale z przyjemnością przeczytałam go jeszcze raz. Popieram. Popieram Twój / Wasz sprzeciw.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję :-)

    Kelnerkę chętnie wystawiłabym w gablocie. Dodam, że stół był zastawiony w sposób sugerujący owszem "funkcję jedzenia", nie tylko rysowania. Ustawiony był pod obiad z Królem Maciusiem. Tylko że bez obiadu. Mój ulubiony moment: "wytłumacz to czworgu głodnych dzieci". W trybie awaryjnym poszliśmy kupić na zamkowym straganie bochen świeżego rycerskiego chleba i kroiliśmy wściekle głodnym dziatkom nożem sprężynowym.

    OdpowiedzUsuń
  3. Są takie miejsca w Polsce, gdzie pewne schematy "nie wolno" rodem z minionych czasów peerelu wciąż żyją. Odwiedzam, co czas jakiś w Łodzi taki sklep, polskiej fabryki tkanin (państwowej) gdzie o ladę oprzeć się nie wolno, a na wielkiej przestrzeni pustego w ludzi sklepu żadna z sześciu ekspedientek nie ma czasu pomóc w obsłudze, bo są zajęte również rozmową przez telefon i układaniem ułożonych belek tkanin. A czasu im zbytnio zajmować nie wolno, bo zaraz przyjdą ludzie. Byłam tam kilka razy, po godzinie i nigdy żywej (poza ekspedientkami" duszy ludzkiej nie widziałam :)
    Może to nie w temacie, ale mi się wydaje, że pewne korzenie zachowań są ZBYT głębokie, a miejsca zbyt ciasne by szerokim kątem objąć ewolucję jaka się na przestrzeni dziesiątek lat dokonywała - czy raczej wciąż dokonuje :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Niestety dzieci przeszkadzają wszędzie...
    Ostatnio miałam tę nieprzyjemność wracać z dzieckiem do domu autobusem miejskim w wielkim mieście Krakowie. Dziecko lat 7, wzrost akuratny aby dostawać po głowie torebką w autobusie, po szkole z wielkim tornistrem z książkami i nieco mniejszym plecakiem z basenowymi rzeczami, ja z zakupami i torebką podręczną. Objuczeni wiadomo jak... Wsiadamy do 194 wraz z kobietą: przed 40, w dresiku - pewnie po fitnesie sobie wraca do domu. Jedno miejsce wolne, więc pani z szybkością gazeli je zajmuje, my stajemy obok, obkładamy klamotami, jakoś udaje się nam znaleźć miejsce do trzymania - jest ok. Ale dziecko zmęczone, znajduje sobie miejsce do "klapnięcia" między siedzeniami tuż za głową owej pani i nieopacznie zaczyna ze mną konwersację...a tu pani wydaje z siebie syk: Czy MUSISZ TAK GŁOŚNO ROZMAWIAĆ dziecko?
    Poczułam się jak przestępca: matka z dzieckiem, które mówi głośno, SKANDAL.
    Już nie będziemy jaśnie pani w dresiku rozmawiać głośno w autobusie, przyrzekamy, i nie będziemy oddychać i jeździć MPK i w ogóle pokażemy się na mieście jak dziecko osiągnie pełnoletność, żeby czasem samotnych sfrustrowanych ludzi nie narażać, MAĆ!!!

    A miałam taką ochotę jej coś powiedzieć, żeby ją pokręciło!
    Tylko nie chciałam awantury przy dziecku wszczynać...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz