Huśtawka


Serbian grandmothers by Retronaut


Drodzy państwo. Tak sobie pływałam przez życie jak wiadomość w butelce, aż mnie wyłowiliście. Dziękuję, że czytacie - i mówicie. Do mnie. Szybciej mi idą schody do środka głowy. I docierają do mnie sprawy proste, a tak zachomikowane w szprychach karuzelki, jakby były nie do ruszenia, nie do wyjaśnienia; miękną amonity i topnieje bursztyn, cofa się lawa z Pompei, ostrożnie wyjmuję ze środka siebie i kładę na słońcu, niech schnie przezrocze skrzydeł zwiniętych w nas, wspomnienie porządnie wyłożyłam zetlałymi stronami "Rolnika polskiego", które w '59 ojciec wepchnął pod framugi okien wprawianych w nowo zbudowany dla żony dom niemożliwy. Z cegły, choć mieli być z jednej gliny.

Obracam się do Was na schodach, które oby chociaż równo w połowie, i patrzę za siebie, nie pamiętam, czy oni kiedyś się do siebie śmiali, choć tak bardzo, tak okropnie chciałam.

Nie mam pewności, że oni - że moi pierwsi ludzie, mój dziki kraj pochodzenia przytulał się do siebie i kochał, że do siebie mówił i że wybrał się spośród milionów, do ostatniego miejsca po przecinku, i tak niefiskalnie. Próbuję ich sobie przypomnieć, rodziców, których wtedy nie znałam; nigdy dotąd nie przyprowadzałam ich z niemojego czasu. Wyprałam im ślubne kostiumy z sepii, sparciałe od leżenia w kopercie ze zdjęciami, przecież musieli kiedyś skrzydłami zamiatać ziemię, zanim zaczęło ich boleć życie. Taka szkoda, że nie widziałam żadnej ich czułości. Wychodząc tuż za dekoracje rodzinnego domu nie wiedziałam jeszcze, że dwoje dorosłych ludzi może się lubić i kochać, mówić do siebie ważne słowa, tulić, wspierać i szanować. Wiedziałam, od czego uciekam, ale nie wiedziałam - do czego. I nie miałam pojęcia, przez niemal całe życie, że to drugie, moje i nowe - jest dla mnie ważniejsze. I że musi wziąć się ze mnie. Zawiniątko na drogę. Ja.

Jak niektórzy z Was wiedzą, dopiero przed kilkoma dniami, w rocznicę ślubu, ojciec wziął swój przedwojenny rower, zawieruszył się na trochę i wrócił z wiadrem różowych róż. 54 lata zajęły wszystkie wazony.

Ale czy ja ich wcześniej widziałam jako parę? Kiedykolwiek? Czy myślałam o tym, że się kochają?

Nigdy.
Nie jestem również pewna, czy przeżyłam tamtą część życia jako ja.
Czy jako

mama.

Przyjmując jej sposób patrzenia, jej bierność i jej zranienia za własne, bo tylko tyle widziałam, tę drobinę, którą wzięłam - za nich, za ich życie, uczucia, radości i rany. Byłam tam, u nich, dzieckiem obronnym, amuletem, wystawianym od złego, w środek kłótni, żeby odwróciło uwagę, rozśmieszyło, uratowało. Biegłam po wielokroć z mieczykiem, bronić dobrej mamy od złego ojca, mój czas się w tym zatrzymał, karmelizowany obrazek święcony, do trzymania pod językiem, jak valium.

To najważniejsze moje odkrycie dotąd, zaskakujące straszliwie, i boli. A jest zupełnie odwrotne do historii, którą wykarmiłam swoje remusy i reumatyzmy duszy. Mój reumantyzm. Nawet jednak Kordian musiał kiedyś w końcu nasikać pod murkiem i zdeptać trawniki, nie chodzi się na Mont Blanc z pełnym pęcherzem, życia się przed najdrobniejszą choćby śmiercią, powiedzmy brzydkie słowo - nie zaniechuje.

I z tych wszystkich powodów, które wytropiłam jak seter irlandzki i inne nasze psy narodowe, zrobiłam w niedzielę rzecz nad wyraz banalną. Której nie miałam odwagi wyartykułować głośno przez całe życie. Może dlatego, że zawadzał mi  kamień w gardle. Albo w brzuchu.

Powiedziałam mamie, że nie wszyscy zaczynają umierać już w połowie życia. I że trzydzieści lat, które pamiętam jako staranne "jak umrę", "niedługo umrę", "jak umrzemy z tatą" to całkiem dużo fajnego czasu na życie. A nie na umieranie. I że bardzo mi się to nie podoba. Że tak spędziłyśmy całe życie na ich śmierci. Mama odparła, że już taka jest - staroświecka.

O, nie zgodziłam się, że to staroświeckie. I dodałam, że sporo starych ludzi myśli o życiu i śmierci w odwrotnych proporcjach. I że nawet stary niemiecki żołnierz Wermachtu, którym opiekowała się w Berlinie moja przyjaciółka, życzył sobie w wieku lat dziewięćdziesięciu siedmiu mieć porządną sztuczną nogę, dobre jedzenie, ładną pielęgniarkę i najlepszej jakości sprzęt do rehabilitacji i higieny codziennej. Podczas gdy mama przerażona odmówiła właśnie wymiany starej wanny na wannę dla częściowo zrehabilitowanych, z drzwiami i siedziskiem. Choć ogromnie poprawiłoby to jakość życia i ograniczyło ryzyka. Ofukała, znieufniała i powiedziała, że nie chce nic zmieniać. I że zrobiłaby to tylko, gdyby miała pewność, że ktoś z nas do tego domu wróci, że w nim zamieszka. Bo dla nich starych nie ma sensu. Przecież niedługo umrą.

- Mówisz tak, jakbyś sama dla siebie była niewidzialna, powiedziałam.

I teraz obie mamy coś do przemyślenia i od zeszłej niedzieli rozmawiamy, kołując jak dwa bociany nad wspólną żabą. Zawzięcie zastanawiam się, co zrobiłabym z takim podejściem do życia, gdyby to była moja koleżanka. Siedemdziesięcioośmioletnia. A wcześniej tyle-samo-letnia. Co ja. Wyłuskałam to jako zadanie do odrobienia, po tym, jak przez dłuższy czas kołatała mi w głowie opowieść Mamy w Centrum o jej warsztatach z kobietami.

Nigdy wcześniej nie potrafiłam sprzeciwić się mamie. Potrafiłam radykalnie się pokłócić, zastosować całą paletę technik ofukiwania i urazy, ale nie potrafiłam jej ocenić jak innego człowieka, nieprzywiązanego do systemu nerwowego kokardką z więzów krwi. I nie potrafiłam powiedzieć jej o tym.

Dziwne uczucie. Nowy obcy człowiek. Dobrze mi akurat z tym uczuciem. Lżej. Pozbyłam się przez wiele ostatnich tygodni tej folii pamięci, w którą poowijałam kobietę, z jakiej się wyłoniłam, jak z matrioszki.

W dalszym ciągu został we mnie wielki, latami zatajany gniew - to jest coś, o czym równie intensywnie myślę. A i niedawno Joanna mądra od Mapy powiedziała mi, że noszę w sobie dużo gniewu. Wiem o tym, ale mocna rzecz - usłyszeć to od innego człowieka.

I tak, przyznaję ten gniew mnie truje. Taki niewypowiedziany. Suma moich niezgód na tak wiele rzeczy.

Podczas gdy ja się tak ładnie nauczyłam słuchać. Być karna. Nie protestować. Dusić, tłumić, przysypywać tlące się ogniska kwestii zapalnych i spornych. Wszystko zadeptałam własną piętą.
Nie mam bladego pojęcia, jak do tego stanu doszłam. Kto tresował. Oni? Inni? Ja? Nie wiązałam dotąd tego, co aż tak głębokie, że go nie ma, z tym, jak hartowano mnie do szkół i ocen. Ale mam to.

I chciałabym się tego gniewu w jakiś sposób pozbyć. I nie taić niezgody. Już nigdy.

Wiem, że to, co teraz rozwiązuję, ma ogromny wpływ na to, co robię. Na sposób, w jaki żyję. Na to, jak rozmawiam z dziećmi. jak oceniam. Wiem, że jestem znowu o krok bliżej samej siebie.
Zdejmuję ze swoich wspomnień dziwaczną, cudzą perspektywę, którą przyjęłam za własną. Być może pozwolę wyszaleć się złości i gniewowi. Jakoś. Za ten ciasno splatany warkoczyk i stopniową wymianę nieokreślonej, nieznanej mnie na grzeczne, ciche i posłuszne dziecko. Może dlatego podejrzewałam w dzieciństwie, że jestem adoptowana. Stawałam się dzieckiem pasującym do tych obcych wobec mojej wyobraźni ludzi, którzy nie przyszli do mnie, lecz wymusili naśladowanie siebie.

Nie uważam, że wymiana mnie się skończyła. Doświadczam jej nieustannie, jest społeczna.
A jednocześnie nie znam częściej tłumionej niezgody niż kobieca.

Co właściwie się dzieje, kiedy z wspinających się na drzewa dziewczynek zmieniają nas w dobrze wytresowane kobiety? Czy nadal jesteśmy sobą?

Jesteście?

Komentarze

  1. Pępowina odcięta. Nareszczie. Teraz tylko zacząć samodzielnie oddychać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brzmi cudownie, kochany Bebeluszku. Czy rozumiesz, dlaczego zajmuje mi to tyle czasu? Rozumienie i oddzielanie się?

      Usuń
    2. Rozumiem! Gdyby nie zajmowało, obawiałabym się, że się nie dzieje.

      A obraz Twojego Taty z różami....moim rodzicom puściły blokady tuż po ciężkim zawale ojca. Po raz pierwszy od lat, publicznie, trzymali się za rękę.

      Usuń
    3. U nas to raczej medal za ciężkie wspólne życie - i mimo wszystko tak, radość, kiedy mama wróciła chwilę wcześniej ze szpitala, i myślę, że kapeńka egoizmu, że znowu razem, tak długo razem, kiedy wszyscy inni już prawie nie żyją. Niczego mnie to nie nauczyło poza ciężką pracą. Ale nie nauczyło bycia razem, a szkoda. Bo mam co strzepywać z siebie, schematów, tańców złości, obraz i zranień. Do tego mnie przygotowano. Do zrywania czarnych porzeczek, mszy i zagrożenia najbliższym człowiekiem. I uczę się chodzić własnym krokiem - ich obserwuję, ale nie wierzę za grosz. Zresztą, jak wiesz, tato woli Maryję - jej przynosi kwiaty codziennie, mamie tylko w rocznicę ślubu, urodziny i imieniny. No i Maryi wolno malować paznokcie.

      Uściski :*

      Usuń
  2. Podziwiam Cię za nurkowanie w głębiny i odwagę wiwisekcji bez znieczulenia.
    :**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez wiwisekcji ciężko się oddychało, bo wszystko nie tak poustawiane jak czułam, że można, że dałoby się.
      Dziwne uczucie. Dziwnie się sobie przydarzam ostatnio, ale potrzebuję tego, co znaczy, że to jest dobre.

      Usuń
  3. Nasi rodzice zbudowali dom z pustaków; pustakowy dom...pusty... Już wybaczyłam...Najgorsze jednak było udawanie, że jest im dobrze w tym pustakowym domu, że to był szczyt marzeń...ha, cały czas się zastanawiałam, jak to było u nich z tym skrzydłami...
    Nie liczy się czas, sam moment odcięcia, zrozumienia jest istotny. Znam osobiście siedemdziesięcioletnią osobę, która nadal nie potrafi samodzielnie oddychać...
    Dziękuję za ten post!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie, że umiałaś wybaczyć - to jest też masa roboty, dla własnego dobra, uczę się pilnie i idę w tę stronę.

      A zastanawiając się, jak to było ze skrzydłami u Twoich rodziców, natknęłaś się na taką myśl, zrozumienie, że - byli sobie bliscy?
      Ja nie wiedziałam, że to będzie takie trudne.

      Usuń
    2. Myślę, że najgorsza byłaby dla mnie świadomość ich działania z premedytacją i niechęć uwolnienia siebie i nas. Jakoś bliskości nie udało mi się zauważyć, może za zamkniętymi drzwiami sypialni, gdzie mimo wszystko wybacza się sobie na wzajem, żeby wspólnie na drugi dzień usiąść do śniadania po cichych dniach.
      Tak sobie tłumaczyłam, jako starsza już dziewczynka.
      Ja byłam tą zatykającą muzyką uszy, siostra, tą z mieczykiem:) To wspaniałe, że z mamą rozmawiacie, że jest dialog. Ja na to nie mam co liczyć, u mnie chyba bardziej świadomy był tata, niestety odszedł przedwcześnie. Przed końcem zdradził mi, że nigdy nie lubił mamowych krupników i że jadł, bo mimo wszystko mu zależało. I wtedy mi ulżyło. Powiedziałam o tym mamie...

      Usuń
    3. Dopiszę jeszcze, że oczywiście aby wybaczyć, trzeba najpierw chcieć zrozumieć. Moja siostra, nigdy nie wybaczyła, czuła, że została użyta jak przedmiot kuchenny, tłuczek do mięsa, czy deska do chleba. Teraz stała się z ofiary katem (nadal czując się ofiarą). Całą energię skupia nie na chęci zrozumienia, ale na walce najpierw z tatą, teraz jego miejsce zajęła mama. Pełna destrukcja. A ja nic nie mogę zrobić, bo obydwie nie umieją słuchać.
      Życzę Ci zrozumienia.G.

      Usuń
    4. Trzymam się tego zrozumienia. Nawet jeśli nie przynosi prostych wybaczeń, to zdrowo schładza i wyobcowuje, pomaga coś zmienić. Siostra biedna, wciąż w walce. Ciężko.
      Tym, co nie chcą, nie pomożesz nijak.
      Ważna jesteś Ty, dla siebie.

      Usuń
  4. Kolejny Twój tekst, z którego tak wiele pasuje do mojego życia. Grzeczna, kulturalna, dobrze wychowana, przytakująca, zawsze zgodna i spełniająca oczekiwania - oto ja. Wiecznie niezadowolona, naburmuszona i ciągle oczekująca więcej - moja Mama. Jakiś czas temu moja siedemnastoletnia córka powiedziała "Ależ ta babcia to cię tłamsiła". Staram się to wszystko jakoś ułożyć w głowie, znaleźć jakieś wytłumaczenie i okoliczności łagodzące, ale lekko nie jest. Gniew, żal i złość ciągle są obecne.

    Pozdrawiam
    Mary Loo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mary Loo, a czytałaś "Włoskie szpilki" Magdaleny Tulli? Piszę o nich poniżej do Kaczki.
      Dla mnie - szok. I taki, jak opisujesz, przebieg.
      I jest tam ważny wątek - fali rozchodzącej się na kolejne pokolenia kobiet, fali poniżenia przekazywanej kolejnym kobietom. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które może świadomie zatrzymać falę i tylko to ma znaczenie. Jest zamiast wybaczenia. Chyba. Jest zmianą. Początkiem. I to ważniejsze jest między nami i naszymi córkami. Fajnie, że Twoja córka widzi takie rzeczy - pomaga Ci. Bardzo fajnie.I to chyba też znaczy, że jesteś fajną matką, więc zatrzymałaś falę.
      Pozdrawiam Cię serdecznie.

      Usuń
  5. Nadal wspinam się na drzewa:)

    Kto teraz dokonuje tej wymiany?
    Nie pozwól sobie podmieniać kart. Może nie trzeba tłumić tej niezgody, może po prostu trzeba grać po swojemu?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alko droga, wspinaj się, i ja się do niedawna wspinałam.
      A podmieniona jestem już prawie cała.
      Mojej mnie nie chcą.

      Usuń
  6. Zacznę od tego. Mam nadzieję, że moja starsza córka mi wybaczy. Napsułam jej sporo, jak siostrze, a nie córce.

    Mam zdjęcie z 23 -letnią kobietą? dziewczyną? Jest roześmiana, jej ciało nieświadomie układa się kusząco, widać świeżo rozbudzoną kobiecość, zdumienie i szczęście. To zaprzeczenie mamy jaką znam, a jednak to ona. Pierwsze, dziewicze wakacje po ślubie. Na tych wakacjach poczęłam się ja. Jak grom z jasnego nieba. Biedna mama myślała, że to zapalenie pęcherza i próbowała to leczyć. Nie dałam się. Oczywiście kochali mnie bardzo i cieszyli się mną. Ale nic nie zmieniło faktu, ze ucięło się nagle, to, co dopiero zaczynali. Nie zdążyli nauczyć się siebie beztroskich. Wielu rzeczy nie zdążyli. Mój tata miał poczucie, że stracił żonę, którą miał tylko dla siebie. Był potwornie zazdrosny. To było pierwsze podcięcie skrzydeł.
    Co jeszcze niszczy? Ciężka, ponad siły praca. Ciągły lęk o brak pieniędzy. Powstaje wtedy bliskość i więź na całe życie, ale jest to bliskość w nieszczęściu, a nie w szczęściu. Celowo przejaskrawiam, ale czyż wielu z nas nie zna, takich właśnie rodziców? Utwardzonych? Z pokaleczoną wrażliwością?
    A jeżeli jeszcze dodać do tego chłód ich własnych domów rodzinnych, to można tylko zapłakać. Nad sobą i nad nimi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takich mam. Z bliskością w nieszczęściu. Z wdzięcznością za to, że ślepy wiedzie kulawego, za starość, po latach agresji. Z bliskością ze spracowania i choroby. I jasne, to cenne, ale hoduje Marusie, które nie wiedzą, jak się żyje razem, choć do rany przyłóż.

      Pamiętam absurdalne, rozpaczliwe sceny z domu rodziców. Ale nie mogę ich opowiedzieć.
      Mogę za to pójść poszukać zdjęć młodej mamy. Mam je.

      Usuń
  7. Jest jeszcze coś. Większość ludzi twierdzi, że otarcie się o śmierć (rak, wypadek, zawał) powoduje całkowitą zmianę priorytetów, nieustanny zachwyt nad cudem życia, docenianie każdej chwili, hektolitry miłości do ludzi i w ogóle same dobre rzeczy. To wszystko prawda.
    Jednak czasami ta śmierć przykleja się już na zawsze i nie można się z niej otrząsnąć, uwolnić, otrzepać, jak pies z wody. Towarzyszy w każdej chwili, sączy truciznę do głowy i serca. Wszystko się z nią kojarzy, każde niedomaganie, krostka na skórze, duszność przed burzą, zdrętwiała noga. Cierpi ten, który nie umarł i zatruci są wszyscy dookoła. Niektórym tak właśnie się dzieje.
    Nie wiem dlaczego jedni mają podatność na piękno, a inni na brzydotę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wierzę, że możliwe jest jedno i drugie, zatrucie i epifania. I że są najczęściej jednoczesne, choć przeważy jedno.
      Jeszcze nie rozumiem, dlaczego.

      Usuń
  8. Dzis przeczytalam te ksiazke: http://www.eneduerabe.eu/index.php/ksiki/174-grzeczna-nowo
    Mysle, ze winna stac sie lektura obowiazkowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy "Włosy mamy", bo towarzyszyły. "Grzeczną" w takim razie koniecznie.
      A ja wczoraj przeczytałam "Włoskie szpilki" Magdaleny Tulli i mam ją w gardle już całą dobę.
      i myślę, że też - koniecznie. I blisko "Grzecznej".

      Tylko potem się przez chwilę mniej rozmawia.
      Ale jest tam nitka do wspólnego kłębka.
      I coś, o czym zapomniałam, a ważne, choć nie usprawiedliwia wszystkiego. Ale, co najważniejsze dla nas - idzie przez kolejne pokolenia.

      Pozdrawiam Cię, Kaczko.

      Grzeczna Katachreza

      Usuń
  9. Trzeb rozwinąć ten łańcuszek jak najszybciej, ale nie za bardzo, aby można było zawsze - ogniwo po ogniwie - wrócić do jego początku i sprawdzić, gdzie się zaczyna ;))))

    OdpowiedzUsuń
  10. Kobiety, Katachrezo,
    Jestem poruszona, wzruszona, "przeniknieta" Wami i Waszymi opowiesciami. Dziekuje Wam!

    OdpowiedzUsuń
  11. Moja rodzina przypominała ( rodzice już dawno nie żyją) bardzo tę
    z "Szopki" Zośki Papużanki.
    Uciekłam, mając 15 lat do szkoły średniej w innym mieście, żeby
    tylko w tym zimnym domu nie być. Już nigdy tam nie wróciłam.
    I to mnie uratowało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poczytałam Twój blog, poruszająca historia Mamy.
      I te podszewki rodzinne, domy, z których przychodzimy, dom, o którym piszesz, "Szopka" Papużanki, pochłaniają mnie teraz.
      Chciałabym dla innych pokoleń stworzyć ekran, który odwróci tę energię, jaka od lat napływa falą z przeszłości i zabiera - ciepło, pewność siebie, poczucie własnej wartości.

      Dziękuję, że przeczytałaś. Pozdrawiam - bardzo ciepło.

      Usuń

Prześlij komentarz